Ereszkigal

Lestat - musical, wersja audio San Francisco - quasirecenzja

Na początku wyznam bez bicia, że generalnie nie lubię musicali bo mnie autentycznie wkurza zjawisko, kiedy normalna scena dialogowa zostaje nagle przerwana piosenką.
Dodatkową bolączką jest też fakt, że piosenki i tańce zazwyczaj osłabiają dramaturgię, kierując atmosferę całości w lżejszą stronę. Wtedy nawet tragiczne wydarzenie nabiera zbyt lekkiego, rozrywkowego odcienia, dlatego musicale są w większości przypadków komediami bo te elementy lepiej do siebie pasują. Z innymi gatunkami jest już gorzej.
I tu też pojawia problem z Lestatem, który, jakby nie patrzeć, nie dość, że bazuje na horrorze, to na dokładkę zgłasza pretensje do tego, żeby być poważnym dramatem.

Od początku też mówiłam, że śpiewające wampiry to nie najmądrzejszy pomysł, ale skoro już jest, to należałoby wyciągnąć z niego maksimum. Większość oficjalnych, negatywnych recenzji odnosi się do dwóch poprzednich klap, jakie zrobiły przedstawienia o tej tematyce. No niestety, wampir na scenie musi chyba być niezłą parodią żeby podobać się widzom. Dlatego kiedy pojawia się musical wampiryczny krytycy niejako na wyrost zaczynają ostrzyć kołki swojego dowcipu.
Kolejnym zarzutem, jaki się pojawił jest, że w przedstawieniu jest za dużo kontrowersyjnych treści co sprawia, że nie jest to typowy produkt familijny. No niestety, z założenia, powieści Rice obfitują w podteksty: kazirodczy, homoseksualny, małżeństw gejowskich, i wykorzystywania nieletnich, nie wspominając o tym, że wampiryzm na poważnie jest symbolem choroby, seksualnej przemocy i śmierci. Na taki musical na pewno nie pójdą więc młodsi widzowie, a zatem cenzus wieku gra tu jakąś rolę.
Następną wadą spektaklu jest ponoć to, że mimo wszystko nie widać pieniędzy jakie pochłonęło całe przedsięwzięcie. I rzeczywiście na zdjęciach widać, że scena jest jakaś taka pustawa. Natomiast dużo kasy weszło w kostiumy (do których ja bym się też przyczepiła w paru miejscach, zwłaszcza gdy o strojach głównego bohatera mowa) i w projekcje McKeana. Wydaje mi się, że Lestat powinien olśniewać barokowym bogactwem, zaś na razie przypomina mi bardziej Opowieści z krypty...
Nie wiadomo też czy wykorzystano wszystkie możliwości tkwiące w książkach Anne. Na przykład mało jest odniesień do XVIII-wiecznej Francji, brakuje mi tam menueta tańczonego przez dworzan, brakuje mi występów teatralnych, elementów dell'Arte, które zbudowałyby świetny klimat. W ogóle choreografia przedstawienia jest na bardzo słabym poziomie, ale może o to chodziło Eltonowi, kiedy mówił, że nie chce widzieć tańczących wampirów?

Ja, z moją niechęcią do musicali, nie czuję się również usatysfakcjonowana samymi piosenkami. Słuchane w oderwaniu od całości jeszcze są znośne, chociaż konia z rzędem temu, kto wysłuchawszy ich, powiąże je z tematyką wampiryzmu albo z powieściami Rice. Zwyczajnie styl Eltona i nowoorleańskiej pisarki nie przystają do siebie i to niestety słychać. Nie chodzi mi o to, żeby w Lestacie był obecny ostry rock, gotyk, metal czy industrial, ale o oddanie nastroju. Muzyka Eltona tego nastroju kompletnie nie oddaje, ale po kolei:

O dziwo Lestat, zarówno w wersji San Francisco jak i nowojorskiej, jest bardzo wierną adaptacją, na tyle na ile oczywiście przedstawienie teatralne może być wierne powieści. Twórcy bardzo się starali, żeby niczego fanom Rice nie zabrakło i tak w pierwotnym założeniu treść sztuki obfitowała we wszystkie prawie znane nam postacie i wydarzenia, wyłączając tylko karierę rockową Lestata i rozrubę na koncercie w latach 80-tych. Po próbnych pokazach spektakl trochę zmieniono, między innymi inaczej rozwiązując kwestię Nicolasa czy Mariusza i wyrzucając kompletnie wątek egipskich wampirów.

Jednak owo sztywne trzymanie się pierwowzoru także nie wyszło twórcom na dobre, co generalnie widać bardzo w pierwszym akcie. Przypomnę, że spektakl jest adaptacją dwóch powieści Rice: Wampira Lestata (akt 1) i Wywiadu z wampirem (akt 2). Już kiedyś twórcy, wtedy jeszcze filmu, zrobili taki błąd, usiłując połączyć w całość wątki dwóch powieści pani Ani, i generalnie wyszło im to... bardzo niedobrze. Teraz ten błąd znów się powtarza i wynika z wyboru powieści do przedstawienia. Najlepiej na scenie sprawdziłby się oczywiście Wywiad z wampirem bo ta powieść ma największe cechy dramatyczne. Co do Wampira Lestata, to po pierwsze jest ona bardziej epicka, a motywacje bohaterów, które są jasne i oczywiste w książce jakoś ciężko idzie przełożyć na język sceny. Ciekawe jakby to wypadło w filmie, ale na pewno Lestat wymaga tego żeby się nad nim pochylić i podrasować bohaterom trochę charaktery, gdyż ich działania będą niejasne, jeżeli pozostaną nierozbudowane. W powieści mieliśmy na to 600 stron, a autorzy musicalu postanowili to skondensować do jednego aktu, dzięki czemu można się pogubić. Mało tego, ilość postaci, jakie przewijają się przez karty Lestata, jest jak na warunki teatru zatrważająca: Lestat, Gabriela, Nicolas, Armand i kilku bohaterów drugiego planu: Eleni, Laurent, ojciec Lestata, Magnus, a na koniec Mariusz w samym tylko akcie pierwszym. W drugim akcie dochodzą do tego: Louis i Klaudia ( i mniej istotni Enkil i Akasha w wersji San Francisco), co daje nam łącznie siedmiu głównych bohaterów, z których każdy był ważną postacią w powieściach i wymaga porządnego potraktowania na scenie.

Wydaje mi się, że autorzy zwyczajnie przeholowali, łącząc te dwie powieści. Powinni zrobić musical tylko w oparciu o Lestata, w którym znalazłoby się dużo miejsca zarówno na romantyczne rozdarcie ducha i dramat między czterema osobami: Nicolasem, Gabrielą, Armandem i Lestatem w centrum, oraz na podróże głównego bohatera, jego spotkanie z oświeconym Mariuszem i odkrycie Akashy.

Kolejnym problemem jest sam Lestat a właściwie zmienność jego charakteru. Wampir ten jest przecież zupełnie inną postacią w WL niż w WZW. Powstaje więc pytanie jak wytłumaczyć nagle, że bohater, w gruncie rzeczy dobry, przymuszony do wampiryzmu, starający się jakoś odnaleźć w tym nowym życiu, nagle porzuca typowo hamletowe rozterki typu: 'być albo nie być wampirem' i przechodzi w akcie drugim do radosnego mordowania każdego napotkanego na drodze śmiertelnika, psychicznego znęcania się nad wszystkimi i ogólnie robi się nie do wytrzymania? W takim wypadku konieczne jest wyciągnięcie tzw. wspólnego mianownika, albo skoncentrowanie się tylko na jednej wersji Lestata. A dla tego musicalu, który opowiada przecież o lestatowym żywocie, takim materiałem jest WL, a nie WZW, gdzie nasz bohater był przede wszystkim antagonistą w stosunku do Louisa.

W przedstawieniu kuleje też dramaturgia, choć w drugim akcie jest znacznie lepiej, ale o tym za chwilę. Lestat kocha za dużo osób naraz, ale z nikim nie ma typowego 'romansu', wszystko to się rozłazi po kościach. Brakuje sensownego zakończenia, które poszłoby w jedną albo drugą stronę: zbawienie lub potępienie. Nie ma też w tym przedstawieniu postaci typowego nikczemnika (od biedy można uznać za taką postać Armanda, ale nie jest on tak zdecydowanie całkiem podły). W książkach niejednoznaczność charakterów zdaje egzamin i dzięki temu bohaterowie stają się wielowymiarowi. Na scenie - wręcz przeciwnie - postacie robią się zwyczajnie nijakie, blade, niezdecydowane, trudne do opisania i zrozumienia.

Słuchając nagrania wersji San Francisco (zniekształconej dodatkowo amatorskim zapisem dźwięku) zrozumiałam szybko, że sprawdziły się moje przepuszczenia: za dużo jest akcji w tym musicalu. W przeciągu ok. 90 minut dostałam streszczenie Wampira Lestata, ale... nic ponad to. Naprawdę wolę kiedy adaptacja wnosi coś swojego, oryginalnego, a tu mam wrażenie, że cała akcja dryfuje od piosenki do piosenki ruchem wahadłowym. Niektóre dialogi są żywcem przepisane z książki, a wszystko to zsyntetyzowane, sprasowane i podane 'do spożycia'. W tym momencie nie ma mowy o czymś takim jak rozwój bohaterów, nie ma mowy o tym, żeby wprowadzić ciekawe dialogi, bo po prostu wszyscy gonią za wydarzeniami. Nie dowiemy się na przykład jaka jest naprawdę Gabriela (Carolee Carmello), dlaczego po przemianie w wampira zmienia się całkowicie jej postępowanie, dlaczego Nicolas (Roderick Hill) nie zniósł ciężaru Mrocznego Daru (w ogóle twórcy zmienili charakter tej postaci, robiąc z mrocznego, szalonego, dekadenckiego skrzypka niewinnego chłopaczka, który chyba był zbyt wrażliwy aby znieść brzemię wampiryzmu).
Znika także gdzieś w potoku wydarzeń schizofreniczna natura arcyciekawej postaci jaką jest Armand (Drew Sarich), a świetny spór ideologiczny między Lestatem a Dziećmi Ciemności przekształca się w gadkę szmatkę o tym, że życie jest lepsze gdy jest przyjemne.

No i pomału dochodzimy do naszej Mega-Gwiazdy czyli Lestata (Hugh Panaro), który w akcie pierwszym CIERPI przez duże 'C'. Wampir ten po każdej ofierze jęczy mniej więcej w taki sposób: 'Ojej zabiłem cię i twoje dzieci zostały bez ojca. Ojej wybacz mi!' Mówiąc krótko: Lestat cały czas przeprasza, że żyje, a to chyba było cechą charakterystyczną dla zupełnie innego wampira, choć jego imię także zaczynało się na 'L'. Oczywiście znikła gdzieś słynna filozofia Dzikiego Ogrodu. Lestat jest po prostu za mało zadziorny, za mało wredny, za mało zabawny i stanowi jakąś taką dziwną hybrydę: ni to Louisa, ni to Lestata z Królowej Potępionych - filmu. W każdym razie jest jeszcze bardziej wybielony niż ten książkowy (Hugh Panaro chyba ani razu się nie zaśmiał).

W ogóle akcentów humorystycznych jest niewiele, bardzo niewiele. Lestat jest śmiertelnie poważny, a przez to... śmiertelnie nudny i naprawdę trudno jest widzowi przebrnąć z zaciekawieniem przez ten nieszczęsny pierwszy akt, trudno utożsamić się z postaciami i przejąć czymkolwiek, co się dzieje na scenie. Można się natomiast bardzo łatwo pogubić w wydarzeniach, które galopują jedne po drugich na podobieństwo tabunu dzikich koni, albo śmigają nam przed oczyma jak 'Karuzela z Madonnami'.

Drugi akt przynosi małą rewolucję, ma się wrażenie, że słuchamy zupełnie innego przedstawienia. Zmieniło się kompletnie podejście twórców do materiału: dialogi są dłuższe, treściwsze, z sensem, dużo czarnego humoru, niektóre świetne odzywki Lestata (szczególnie 'Czarodziejski flet'), który w końcu zaczyna przypominać siebie i bardzo dużo dramatyzmu. W ogóle akt drugi jest bardziej tragiczny i jakoś los bohaterów zaczyna nas obchodzić. Klaudia (Allison Fischer) jest rewelacyjna, prawie tak rewelacyjna jak Kirsten Dunst, choć zdecydowanie biedna aktorka nie ma miejsca aby rozwinąć w pełni skrzydła. Jednak można powiedzieć, że wykorzystała swój czas w pełni. Przyczepię się może do Louisa (Jim Stanek), że w spektaklu tym służy chyba tylko za ozdobnik, no ale to już chyba taka jego dola. Pełną postacią Louis pozostanie tylko na kartach książek, ale i tak aktor, grający go, ma plusa u mnie, ponieważ zdecydowanie uciekł od płaczliwego wizerunku Brada Pitta. Potyczki między Lestatem a Louisem i cały konflikt w owym trójkącie z Rue Royal na pewno nie są tak skomplikowane jak w książce ani tak ogniste jak w filmie, ale jest w tym o wiele więcej pasji, emocji obecnych w dialogach i bardziej to wszystko ekspresyjne niż w ślamazarnym akcie pierwszym. Są tego dwie przyczyny. Pierwsza, to ta, o której wspominałam, czyli fakt, że Wywiad z wampirem jest idealnym materiałem do jakiejkolwiek adaptacji i łatwiej z niego zbudować dramat niż z epicko rozlewnego Wampira Lestata. Druga przyczyna jest także prosta do odgadnięcia. Autorzy spektaklu mieli już świetny pierwowzór, na którym można było się oprzeć i co nieco podpatrzyć i nie mam tu na myśli książki, ale film Jordana. Właściwie zaletą drugiego aktu Lestata jest to, że momentami chwyta on klimat filmu, choćby zachowanie samego Lestata czy niektóre strzępy dialogów. Hugh Panaro momentami brzmi jak sam Tom Cruise, ale nawet te fragmenty, których nie było w filmie jak kłótnia z Armandem na dachu wieży Magnusa wyszły nadspodziewanie dobrze. W tej części i twórcy i aktorzy rozumieją postacie, które grają, a które w pierwszym akcie były jakieś takie papierowe. Pozostaje mieć nadzieję, że wersja nowojorska zyskała na przeróbkach właśnie w pierwszym akcie.

Przede wszystkim, oceniając muzykę trzeba wziąć pod uwagę jakość tych nagrań, gdzie warunki sceny zniekształcają bardzo przekaz, szumy i reakcje widowni zagłuszają muzykę i rozwarstwia się dźwięk (wyraźnie słyszalny jest rozjazd akompaniamentu i wokalu). Żeby obiektywnie ocenić wykonanie tych piosenek trzeba by kupić tzw. original cast recording, a na to przyjdzie nam pewnie poczekać miesiąc albo i dwa, ale myślę, że pewne elementy można ocenić np. wspomagając się wersją Eltona i tekstami Taupina.

Dla mnie osobiście muzyka do Lestata musi być zgodna z pierwowzorem, a dokładnie z klimatem pierwowzoru. Musi po prostu oddawać idealnie nastrój tego, co Rice napisała na kartach książek. Tu pojawia pierwszy zgrzyt, bo mi to absolutnie nie pasuje. Powiem tak: osobno te piosenki są fajne same w sobie, ale chyba nigdy bym nie odgadła, że opowiadają o Lestacie, gdyby mi ktoś puścił i spytał z jakiego to musicalu. Styl Eltona bardziej niestety kojarzy mi się z bajkami Disneya. Jest popowy, lekki i kolorowy, a wykonanie sceniczne (choć za wiele nie słychać, to fakt) różni się od niego niewiele.
Brakuje mi w tym wszystkim odrobiny stylizacji na muzykę danej epoki, co jak myślę bardzo by się przysłużyło w budowaniu klimatu. Tutaj jednak nie uświadczymy odpowiednich instrumentów, bardzo mało jest skrzypiec, charakterystycznych dla postaci Nicolasa i kompletnie nie słyszę klawesynu. Piosenki są więc całkowicie współczesne i same w sobie kompletnie nie oddają ducha czasów, w których rozgrywa się akcja. Wyjątkiem jest jeden, mocno odbiegający od reszty utwór, stylizowany na średniowieczno-renesansową balladę: Origin of the Species, który został jednak ze spektaklu usunięty.
Druga sprawa to kwestia melodii. Nie jest aż tak źle, ale nie ma tu takiej piosenki, która miałaby chwytliwą linię melodyczną. Innymi słowy: nie wiem czy ktoś po pierwszym wysłuchaniu będzie w stanie sobie zanucić pod nosem jakiś motyw, a o to chodzi, jeśli piosenka ma być przebojowa. Jedyną piosenką spełniającą niejako te kryteria jest Sail me away, ale inne 'wchodzą' dopiero gdzieś po 3, 4, przesłuchaniu.

Teksty piosenek są w miarę niezłe. Ogólnie podzieliłabym je na opisowe i refleksyjne. Niektóre uzupełniają wiadomości widza o akcji całego spektaklu, a niektóre właśnie wskazują na stan duchowy postaci. Bardzo fajnie wypada tu np. piosenka Klaudii, która 'Chce więcej' albo Embrace it, czyli kłótnia między Louisem a Lestatem, którzy narzekają na siebie w bardzo podobnym tonie. Mam pewien problem z piosenkami Lestata bo brakuje mi takiej jednej, która by oddawała jego próżność, zarozumiałość i siłę życiową, czegoś, co by zamanifestowało jego wybujałe ego. Zamiast tego mamy Sail me away, piosenkę ładną, ale pasująca jak ulał do Louisa, kiedy stoi na pokładzie statku, a nie do Lestata. W ogóle teksty koncentrują się na jednej rzeczy - na cierpieniu tych postaci i w efekcie podkreślają tylko ich wewnętrzną słabość, depresję, zagubienie w życiu.

Mało jest piosenek pełnych pasji czy energii, prawie nie ma stylizacji (wyjątkiem jest początek The Thirst z wersji nowojorskiej gdzie mamy wstęp grany na klawesynie). Jedynymi 'żywszymi' kawałkami były: Welcome to the New World - ciekawie zaaranżowana w wersji z Nowego Jorku, gdzie dodano elementy muzyki kreolskiej, chociaż całość i tak niebezpiecznie dryfuje w stronę stylu country, To kill your kind - utwór trochę kojarzący się w Thrillerem Michaela Jacksona i brawurowe I want more Klaudii. Osobną sprawą są piosenki Gabrieli: The Crimson Kiss i Make me as you are, ale głównie ze względu na ciekawy głos tej aktorki, którego lekko operowe brzmienie nie sprawia wrażenia, że postać śpiewając jęczy żałośnie. Hugh Panaro, grający Lestata, rzeczywiście ma najładniejszy pod względem barwy i najsilniejszy głos w ekipie męskiej, jednak jego maniera momentami drażni, zwłaszcza przy wykonaniu Sail me away. Ogólnie jednak do Panaro nie można się przyczepić bo jego głos bardzo pasuje do postaci Lestata. Z aktorów śpiewających to właśnie on i Carmello wyróżniają się doskonałym przygotowaniem technicznym. Allison Fischer, ze względu na młody wiek ma jeszcze słabo wyćwiczony głos, co momentami słychać, aczkolwiek śpiewa dość ekspresyjnie, a jeszcze lepiej gra. Co do postaci Armanda, to odtwarzało ją dwóch aktorów, z czego Jack Noseworthy wypadał jak wydelikacony efeb, a piosenki w jego wykonaniu były zwyczajnie nijakie. Drew Sarich, który zastąpił Nosewothyego radzi sobie o wiele lepiej, wprowadzając do piosenek Armanda więcej drapieżności i ekspresji. Zupełnie bez wyrazu natomiast wypada Jim Stanek, ale to chyba dlatego, że ma do zaśpiewania tylko jedną piosenkę w całym przedstawieniu i na dodatek jest to dialog z Lestatem. Ich głosy momentami są zbyt podobne do siebie i tylko po kilkukrotnym odsłuchaniu można ich odróżnić. Do samego wykonania piosenek nie mogę się więc za bardzo przyczepić, zwłaszcza że prawdziwą jakość otrzymamy dopiero wraz z nagraniem studyjnym. Wszelkie problemy wynikają raczej z samego charakteru muzyki i słów, niż z ich interpretacji. Chyba wolałabym żeby muzykę skomponował jednak ktoś z większym wyczuciem stylu do tego typu historii jak np. A. L. Webber.

Trudno jest to wszystko oceniać bez aspektu wizualnego, chociaż wspomniałam już o zdjęciach i nielicznych fragmentach sztuki, jakie dane mi było zobaczyć. Miałam wrażenie oglądając to, że aktorzy kompletnie nie wiedzą co ze sobą zrobić w trakcie śpiewania, jakby ruch sceniczny był źle zaplanowany. Louis i Lestat chodzą z kąta w kąt i namiętnie się przytulają i głaskają, podczas gdy ich piosenka, Embrace it, tak naprawdę jest kłótnią. Sam Panaro swoją rolę w akcie drugim wzoruje na kreacji Toma Cruise'a, co...wychodzi mu na dobre. Młodziutka Allison Fischer nadaje spektaklowi i humoru i kolorytu, śpiewając, może nie do końca pięknie technicznie, ale z pasją i furią o swojej niepohamowanej żądzy krwi, co faktycznie ubawiło publiczność. W ogóle choreografia kuleje bardzo, choć twórcy zdecydowali się na wprowadzenie do takich utworów jak Welcome to the New World czy wcześniej Origin of the species elementów quasitanecznych, choć nie jest to z pewnością to, czego się oczekuje po musicalu. Można to jednak usprawiedliwić tym, że tańczące wampiry wyglądałyby zwyczajnie kretyńsko, o czym mieli okazję przekonać się autorzy Tańca Wampirów. Ja jednak nie obraziłabym się oglądając jakieś menuety dworskie czy piruety Arlekina z komedii dell'Arte.
Sama scenografia McKeana wydaje mi się być bardzo oryginalna, przynajmniej z tych nielicznych zdjęć , jakie dane mi było oglądać, jednak niestety muszę stwierdzić, że na scenie prawie jej nie widać. Jest to zapewne wina warunków teatru, gdzie można nakręcić tylko aktorów w zbliżeniach albo tylko pełną scenę. Stąd pozostaje pewien niedosyt. Podobnie ma się sprawa z owymi słynnymi 'wampirzymi omdleniami', czyli rodzajem efektów specjalnych, składających się głównie z projekcji audiowizualnych, jakie wyświetlane są w trakcie ataku wampirów na ich ofiary. Niestety nie dane mi było ujrzeć jak to wygląda i czy zdaje egzamin w praktyce.
Jeszcze trochę pozrzędzę na temat kostiumów, bo choć Susan Hilferty została doceniona za swoją pracę przy Lestacie nominacją do nagrody Tony, to ja mam wrażenie, że te kostiumy są okrutnie biedne i ubogie. Wszystko w ziemistych, szarawych odcieniach i wyraźnie brakuje mi kolorów, zwłaszcza jeśli chodzi o stroje Lestata. Oczywiście cały czas porównuję wszystko do Wywiadu z wampirem i kostiumów Sandy Powell, które po prostu skrzyły się bogactwem. Rozumiem, że spektakl miał o wiele mniejszy budżet od tamtego filmu, i że w założeniu świat wampirów ma być mroczny i z jakąś taką nutką cmentarnej dekadencji, ale Lestat powinien jednak się w tym całym rozgardiaszu wyróżniać pysznymi, błyszczącymi strojami, które tak lubił. Hugh Panaro momentami wygląda jak młodzieżowy uczestnik komunistycznej bojówki, niż jak zdegenerowany, rozpustny i próżny jak stado pawi wampir-arystokrata.