Rhiannon

Lestat - musical, wersja audio San Francisco - quasirecenzja

Czy mi się Lestat nie podoba? Tego naprawdę żadne z nas nie może powiedzieć bo nie widzieliśmy Lestata. Trzeba być uczciwym. O musicalu jako całości nie mogę się wiec wypowiedzieć. Mogę natomiast powiedzieć coś o tych jego częściach składowych jakie do nas dotarły.

Po pierwsze sam pomysł. Wcale nie uważam, że musical z wampirami w rolach głównych (co wcale nie czyni tego musicalem o wampirach) to pomysł od początku skazany na klęskę. Dlaczego akurat śpiewające wampiry to głupszy pomysł od śpiewających kotów, Jezusa, Evity Peron czy czarownic z Oz? Teatr muzyczny to bardzo umowny rodzaj sztuki. Nie jest raczej naturalne dla większości ludzi by wyrażać swoje uczucia poprzez śpiew. Każdy słyszał pewnie o 'zawieszeniu niewiary'? Czemu wampir który też jest takim umownym stworzeniem nie miałby pasować do takiej formuły? Wampir który jest tylko krwiożerczym, tajemniczym potworem rzeczywiście nie pasuje bo nie ma uczuć o których mógłby śpiewać. Wampiry Rice to co innego. One są metaforą tego, co ludzkie. Mają wiele do powiedzenia i do zaśpiewania. Wszystko zależy od tego, o czym wampir śpiewa i jak. Styl jaki się takiemu przedstawieniu nada oraz jego temat to sprawa kluczowa. To samo przecież obserwujemy w filmach i książkach wampirycznych. Dlaczego niektóre uważamy za durne a inne za genialne? Tu nie chodzi o wampiry same w sobie. One są tylko nośnikami.

To co można zauważyć w prawie każdej (negatywnej) recenzji to stwierdzenie, ze Broadway nie trawi wampirów. Dwa wcześniejsze musicale Drakula i Taniec wampirów zrobiły kolosalne klapy. Ale czy to do końca wina wampirów? W Europie przecież te same musicale grane były z ogromnym powodzeniem. Nie wiem jak się sprawa ma z Drakulą, ale Taniec... to musical rdzennie europejski (austriacki), który odwoływał się do wizerunku wampira typowo romantycznego: tajemniczego, uwodzicielskiego drapieżnika, który łączy w sobie dwie potężne siły - erotyzm i przemoc. Ten musical to owoc kręgu kulturowego, w którym epoka romantyzmu odgrywała ogromną rolę, a jej duch wciąż się gdzieś tam unosi. Nawet pobieżnie wykształcony Europejczyk czuje, o co w romantyzmie chodzi i rozumie odwołania. Ja się nie dziwię, że Amerykanie nic nie załapali. Dla nich to była komedyjka o wampirach umaczana w gotycko-rockowym sosie (słyszałam nawet, że pozmieniali wiele żeby całość była bardziej slapsticowa). A nawet ten kiczowaty gotyk ma przecież korzenie w romantyzmie. Wampir jakiego dziś znamy to dziecko romantyzmu. Tym bardziej wampir riceowy, któremu Anne dodała tylko trochę współczesnego kolorytu. Ja myślę, ze Amerykanie zwyczajnie nie rozumieją poetyki romantyzmu. Nawet Rice po jakimś czasie zaczęła swoich bohaterów z niego odzierać. Nie twierdzę, że tak się ma sprawa z Lestatem, ale to by w jakimś stopniu tłumaczyło negatywne nastawienie krytyków to tej produkcji. Wampir nie jest dla nich tym, czym jest dla nas. Popatrzcie choćby na amerykańskie fora dyskusyjne...

Przypomina mi się jeszcze jeden zarzut krytyków. Pisali oni, że ta historia jest śmiertelnie poważna, zbyt poważna i to miało w jakimś stopniu zakłócać odbiór całości. No a jaka ona ma być? Postać wampira niesie ze sobą niezbyt zabawne skojarzenia. Historie Anki też nie rozluźniają atmosfery. Ja się cieszę, że twórcy Lestata postanowili iść właśnie tą drogą i zrobić coś poważnego, coś innego. Cała sztuka polegała na tym aby nie popaść w zbędną egzaltację, zbliżyć się do widza, ale nie grać na jego uczuciach. WL i WZW to są bardzo poważne historie i nie wyobrażam sobie by można było opowiedzieć je lżej i weselej. Opowiadając te historie z przymrużeniem oka zmieniałoby się zupełnie ich sens. Myślę, że właśnie na tym po części polega ich fenomen.

Pewien kompromis i tak został osiągnięty (w pewnym stopniu) przez wprowadzenie elementów czarnej komedii. Lubię taki rodzaj humoru i bardzo pasuje on moim zdaniem do historii Lestata. Tylko czy ten świetny pomysł został użyty odpowiednio? Przecież to właśnie Lestat powinien być głównym katalizatorem czarnego humoru, ironii i cynizmu. To powinna być jego siła. Tutaj on okazuje się najpoważniejszą postacią. Najbardziej cierpiącą. Ma jakieś tam swoje przebłyski, ale one wcale nie pogłębiają go i nie czynią silniejszym jako postać. Wręcz przeciwnie. Ja jako odbiorca gubię się w charakterystyce tego bohatera. Raz jest taki, raz inny. To jaki miał być? Cierpi czy śmieje się z tej sytuacji? Złości się czy płacze? Woolverton chyba nie bardzo potrafiła znaleźć wspólny mianownik w WZW i WL jeśli idzie o postać Lestata. Dla sprawnego scenarzysty złożenie tych dwóch portretów do kupy i stworzenie spójnej postaci nie powinno być większym problemem. Tak sądzę. Ja w tym czuję brak konkretnego pomysłu na Lestata i jego rozwój. WL nie jest tak dobrą bazą na adaptację jak WZW, ale i z tej powieści da się dużo wyciągnąć. No, ale to wymaga wiele kreatywnych poprawek i bezwzględnych cięć.

Inna sprawa, że główny bohater musi być absolutnie pozytywny. Widownia musi się z nim identyfikować. I jak w takiej sytuacji ma przetrwać Lestat jakiego kochamy, nasz cynik i huncwot? Jemu przecież dużo bliżej do typu antybohatera. Nie tylko ze względu na wampiryzm (który to tylko podkreśla). Ja mam dziwne wrażenie, że w tym musicalu próbowali wybielić go jeszcze bardziej niż Anne w WL. W ten sposób Lestat ustawia się w długim rzędzie banalnych cierpiętników i pozbywa całej swojej oryginalności. Dzieje się z nim to samo co z Louisem w WZW. Przez to, że film potrzebował bohatera bezdyskusyjnie pozytywnego świetna postać transmutowała w bezbarwną kluchę... Jedyne co ratuje w pewnym sensie Lestata od pogrążenia się w kluchowatości to Panaro. Słychać, że Hugh bardzo się stara przekazać jak najwięcej. W jego śpiewie jest wiele emocji. Na podstawie samych tylko piosenek można stworzyć pewien portret psychologiczny Lestata (a przynajmniej jego interpretacji). Tylko tutaj znowu wychodzą braki w scenariuszu. Raz jego Lestat jest delikatny, romantyczny, zagubiony, gryzą go wątpliwości i wyrzuty sumienia (Right before my eyes, Sail me away) innym razem pewny siebie, sarkastyczny, nie liczy się z cudzym zdaniem i nikt nie wie dlaczego tak się dzieje (Embrace it, I want more). Może to wina tego, że nie mamy możliwości zapoznania się z Lestatem jako całkowitym dziełem. Może to tylko wersja z SF jest zrypana (w końcu bardzo ją zmienili, ale czy na lepsze?)... Nie wiadomo. Trudno też w takiej sytuacji silić się na interpretacje. Nie mają one sensu kiedy nie znamy całości tej 'wizji'. Ale skopać główną postać, na której barkach leży 90% akcji i treści przedstawienia, to popełnić artystyczne samobójstwo...

Trudno powiedzieć cokolwiek o aktorach i jakości libretta z NY kiedy nie widziało się tej machiny w akcji. Słuchając jednak tych samych utworów w ich późniejszych, poprawionych wersjach można zauważyć wiele zmian. 'Hugh Lestatowicz' na przykład brzmi dużo lepiej. Chodzi mi przede wszystkim o te krótkie dialogi jakie możemy usłyszeć (piosenki jakoś od początku dobrze mu wychodziły). Znikła ta sztuczność i afektowność, która mnie cholernie drażniła. Posłuchajcie choćby starej i nowej wersji Crimson Kiss i tej wymiany paru zdań między Lestatem i Gabrielą w połowie piosenki albo dialogów w trakcie To Kill Your Kind - różnica, moim zdaniem, jest ogromna. Można się zastanawiać czy Panaro potrzebował aż tyle czasu by 'poczuć' tę role czy to zmiana narzucona przez poprawki w scenariuszu. To nieważne. Teraz w glosie Panaro czuć jakąś złość, niecierpliwość. Jakiś ból nawet, ale dużo bardziej autentyczny niż to sztuczne pojękiwanie.

Carolee Carmello od początku mi się podobała. Nawet ktoś nieosłuchany z tego typu śpiewem nie będzie miał większych trudności z zaakceptowaniem jej głosu i wykonania. Głos ma wyjątkowo silny, jest też w nim jakaś charakterystyczna chrypka. Ona z całej obsady wprowadza do Lestata najwięcej opery. Ona tam jest prawdziwą arystokratką. W sposobie w jaki mówi i śpiewa jest wyniosłość, chłód, elegancja. A jednocześnie czuje się, że kocha Lestata. Nie czule jak współczesna mamuśka... ale jak XVIII-wieczna arystokratka. To nie jest zwykła kobieta tylko markiza i to się słyszy. To jest odpowiedni głos dla Gabrieli. Dzięki kreacji (moim zdaniem to jest kreacja) Carolee zaczęłam doceniać i rozumieć tę postać. Każdej piosence, którą śpiewa, nadaje charakter i siłę. W Crimson Kiss liczą się tylko refreny (zwrotki są w zasadzie o niczym i można by je skrócić do jednego czy dwóch zdań) i te dwa zdania jakie padają w połowie. Proste, dosadne, ale doskonale oddające to, co dzieje się między Gabrielle i Lestatem. W Make me as you are jest jednocześnie słabą kobietą proszącą o litość własnego syna i silną matką stawiającą żądania. Jednak najlepiej, moim zdaniem, jej postać oddaje Nothing Here, którą zdecydowali się usunąć. Beautiful Boy powstało chyba po to by trochę Gabryśkę wydelikatnić i umamusić. Moim zdaniem to wcale nie było potrzebne. Kolejny pokłon w stronę amerykańskiej publiki. Mam pretensje do Woolverton i Taupina o to, że po zwampirzeniu prowadzą postać Gabrieli po prostacku. Niby wiemy, że chce poznać dziki świat i dlatego opuszcza Lestata, ale czemu uważa samotność za lepszą od ukochanego syna? Gdzie jest ten moment przełomu w jej charakterze?

W ogóle aktorstwo i 'piosenkarstwo' jest w Lestacie na wysokim poziomie. Nie ma nic, czego można się czepić. Podoba mi się, że mimo zmian w stosunku do książek, bohaterów potraktowano z szacunkiem. Nikt nie jest wybielany czy wyróżniany kosztem innego. Cieszę się, że z Louisa nie zrobiono (znowu) kluchy. Podoba mi się jak sportretowano Armanda (mimo zewnętrznych podobieństw do roli Banderasa). Bardziej podoba mi się on jako taki właśnie złośliwy czarny charakter niż tajemniczy wąpierz z filmu WZW. Nic nie powiem o rozwoju tych postaci i roli, jaką odgrywają w rozwoju głównego bohatera bo jakoś tego nie widzę. W szczątkowych materiałach (jak wiele by ich nie było) i tak niewiele się zobaczy. Zresztą taki Louis pojawia się na scenie zaledwie na kilka chwil (no może trochę więcej, ale nie ma nawet własnej śpiewki) i zdaje się być jedynie dodatkiem do Klaudii (która jest dodatkiem do Armanda). O Nickim można powiedzieć jedynie, że ładnie wygląda i ma uroczą piosenkę o misiach i robaczkach.

Mam pewną teorię, co do postaci Lestata i Nickiego. To są bohaterowie zestawieni na zasadzie przeciwieństw. W powieści Nicolas był ten mroczny a Lestat ten jaśniejący. W musicalu jakby odwrócili te role. Teraz to Nicki jest ten słodki i niewinny, co nasuwa przypuszczenie, że spróbują zrobić z Lestata trochę mniej sympatyczną postać. To trochę ryzykowne podejście. Mogą popaść w jeszcze większe sprzeczności.... Chyba, że znaleźli jakiś naprawdę dobry patent.

Trzeba coś jeszcze o muzyce... Oficjalnie ogłaszam, że mnie się ta muzyka podoba, no! Nie mogę doczekać się porządnych studyjnych nagrań. Wtedy dopiero można będzie docenić ją w pełni. Nagrania jakimi dysponujemy nie są niestety odpowiednie do oceny jakości tych utworów. Połowy orkiestry nie słychać. Zamiast tego mamy wdzięczny akompaniament 'charchów i smarków'. Niezły jest tzw. motyw przewodni. Moim zdaniem bardzo dobrze oddaje atmosferę wydarzeń i miejsc, do których show nawiązuje. Szkoda tylko, że nie słychać go więcej. Jego zmutowane wersje przewijają się przez kilka piosenek, ale dla mnie to ciągle mało jak na motyw przewodni (w dodatku tak udany). Hmmm możliwe, że pojawia się częściej jako podkładka pod dialogi czy inne wydarzenia.... Nic tylko trzeba czekać na cast recording (podobno obsada wchodzi do studia 22 maja). Porządne nagranie rozwieje też moje wątpliwości czy wszystkie utwory zagrane i zaśpiewane w Lestacie układają się w jedną, spójną całość. Na razie mam z tym problem i zgrzyta mi parę rzeczy. A czy piosenki pasują do klimatu Kronik? Dla mnie to naprawdę nie ma znaczenia. To wszystko kwestia osobistych wyobrażeń. Tu mamy do czynienia z muzyczną interpretacją Eltona. On to widzi tak, mnie to nie przeszkadza.

Piosenki i krótko, co o nich sądzę:
Right before my eyes i Sail me away - czyli egzystencjalne rozterki i cierpienia Lestata. Podobają mi się. Panaro w solówkach brzmi kapitanie.
The Thirst - ciekawa śpiewka tylko za długa (mam nadzieję, że to poprawili)
From the dead - czyli początek. Krótko, treściwie, ciekawie.
Nohing here (jak oni mogli to wywalić) i Make me as you are - cała Gabriela.
To Kill your kind - wersja NY brzmi dużo lepiej i dynamiczniej. Sarich bardzo skurczysyński.
After all this time - jak na piosenkę o zemście bardzo melancholijna... Pierwsza wersja nie podobała mi się. Dopiero Sarich zrobił z niej perełkę.
I want more i I'll never have this chance - dobrze portretują Klaudię. Bardzo różne utwory, w których jednak znaleziono wspólny mianownik: Klaudia chce, Klaudia nie może, Klaudia ma pretensje o coś...
To live like this - potrzebna jeśli chodzi o rozwój sytuacji, sama w sobie słaba.
Beautiful boy i Crimson Kiss - ciągle Gabriela, ale już nie tak potężna.
Embrace it - hmmm pomysł ciekawy, ale całość jakoś do mnie nie przemawia.
From the dead - czyli klamra opowieści z SF. Klamra mi się podobała, ale piosenka... litości!
In Paris i Welcome... - piosenki krajoznawcze. W powieściach Rice atmosfera miejsca akcji jest bardzo istotna, ale czy w musicalu trzeba każdemu z nich poświęcać całą piosenkę? Nie wystarczyła by charakterystyczna muzyka w tle i pewne motywy w reszcie utworów? In Paris jest moim zdaniem zbędne a Welcome... zastąpiłabym osobną piosenką dla Louisa. Chociaż muszę przyznać, że ta nowa wersja bardzo fajna jest.
Finał - bardzo słaby. BARDZO. Taka opowieści potrzebuje mocnego, konkretnego zakończenia. To jest za słabe i nic z niego nie wynika.

Jedna rzecz nie podoba mi się bardzo. Te rozmowy Lestata z Bogiem... Dajcie spokój, nawet Louis, który myślami często krążył w tych rejonach nie posuwał się tak daleko. Wątpił, bluźnił, ale to bardzo pasowało do wymowy WZW. Żeby to jeszcze były żądania i pretensje w stylu Wielkiej Improwizacji, ale on przemawia z całą pokorą dobrego katolika. Może to się bierze stąd, że twórcy Lestata nie chcieli przeginać. W końcu i tak podjęli mnóstwo kontrowersyjnych tematów. Może bluźniący wampir to byłaby ta ostatnia kropla? W takim razie mogli w ogóle zarzucić ten pomysł. Lestat składający rączki do modlitwy... Eh.

Cała oprawa plastyczna (kostiumy, dekoracje) podoba mi się. Bez przesady, ale podoba mi się. Wszystko ma swój styl i elegancję. Wizerunki postaci są zróżnicowane, ale tworzą całkiem zgrabną całość. Tylko o tym Lestacie w skórzanej kurteczce i czerwonej chusteczce nie wiem co myśleć. Bardzo bym chciała zobaczyć te projekcje podczas zabójstw i przemian. To ciekawy pomysł, według mnie. Żeby uniknąć powtarzania się i monotonii za każdym razem wyświetlane są wspomnienia ofiar... w każdym razie coś czerwonego, co ma je przypominać. Podoba mi się też ten motyw bijącego serca który można usłyszeć na końcu Main theme. Dobry pomysł.

Podsumowując, moje stanowisko wygląda tak: doceniam wiele pomysłów i rozwiązań. Wiele z nich mnie intryguje i zadziwia (w różnym sensie) Realizacje ich trudno mi ocenić. Przede wszystkim (co wiele osób podkreślało) za dużo zostało wrzucone do jednego wora. I nawet kiedy pojawia się jakiś ciekawy motyw, coś godnego pochylenia się i zastanowienia, zaraz trzeba to zostawić i lecieć dalej bo akcja musi pędzić. Wydarzenie goni wydarzenie a bohaterowie wydają się tylko dodatkiem do akcji, jakby to nie o nich była ta historia, ale o wyścigu Paryż - NO - Paryż.
Nie pomogła też Lestatowi ta cała schizofreniczna atmosfera, która narosła wokół niego na długo przed premierą. Z jednej strony duże oczekiwania (bo Anne Rice, bo Elton), a z drugiej negatywne, malkontenckie nastawienie co do jego ewentualnego sukcesu. Widać, że twórcy Lestata mieli duże ambicje, ale czy zaowocowały tak jak powinny? Wszystko co np. mnie się podoba może wyłączone z kontekstu być ładne, przyjemne i niegłupie. Wszystko sprowadza się do tego jak te mniej lub bardziej dobre pomysły połączono w całość i czy zachowano przy tym odpowiednie proporcje. A tutaj mam wiele obaw.