Ereszkigal

Blood Canticle - Mizerna beatyfikacja


Recenzja wydania angielskiego

Ależ wszyscy 'ryżowcy' czekali na tę książkę, ależ czekali! Z drżącymi serduchami, rozbieganym spojrzeniem i pierwszymi objawami apopleksji czekali...
A było na co czekać, w końcu to Kronika Wampirów! Nic to, że ostatnie Kroniki raczej niechlubnie zapisywały się na koncie sławetnej Anne Rice, za to narratorem Blood Canticle miał być sam LESTAT- Mega-Hiper-Super-Nova - Star! Lestat milczał od czasów Memnocha (1995 r. ) i kurzył się na podłodze kaplicy, od czasu do czasu omiatany przez zapobiegliwego Davida. Czasem się obudził, uratował jakiegoś Ludwika-samobójcę, wysłuchał opowieści synka Quinnka i w ogólnie nudził się chłop (nie)śmiertelnie, a My razem z nim!

A zatem Lestat wraca, nie ważne jak, nie ważne po co, ale wraca. Znów przemówi do nas swoim głosem, znów da nam ten dreszczyk emocji. Co więcej, musi Nam to starczyć na długo bo to ma być już ostatnia Kronika. Trochę więc z nadzieją, a trochę z niepewnością czekali wszyscy. Różne już tam snuły się domysły: a czy Lestat zginie, a może wplącze się w jakąś wojnę, może złapią go szaleni naukowcy, albo 'ufoki'... Pomysłów było wiele do momentu, kiedy pojawiły się na necie pierwsze zapowiedzi i pierwsze zdanie z tej książki, zaczynające się słowami: 'I want to be a saint...'. W tym momencie bomba wybuchła, piorun raził wszystkich czytelników po kolei, burza się rozpętała, no bo jakże to tak? Wampir świętym?! No dobra, ale LESTAT? TEN Lestat, ten ateista, bezbożnik, cynik, konformista, ten egomaniak świętym?!

O całą tę świętość Lestata poszło. Niektórzy zarzekali się, że za nic tej książki nie przeczytają, niektórzy ciosali już kołki na Anne Rice. A jaka jest prawda? O czym właściwie jest Blood Canticle, ostatnia powieść z cyklu legendarnych już Wampirzych Kronik?
Ano, według autorki tej recenzji, Blood Canticle jest dokładnie, precyzyjnie, absolutnie i idealnie o NICZYM.

Cała fabuła mogłaby posłużyć za szkic, może za kanwę krótkiego opowiadanka. Natomiast absolutnie nie nadaje się w takim kształcie, w jakim jest, na powieść. Blood Canticle to około 300 stron totalnego wodolejstwa, koszmarnej nudy i bezakcyjności. Wygląda to wszystko tak, jakby Rice napisała sama sobie nieudolnego bardzo fanfika, albo robiła eksperyment pt. 'jaką maksymalnie największą ilością wody uda się oblać całą fabułę'. Należy sobie zadać pytanie: czy ta książka w ogóle ma fabułę? Bo ja, przyznam się szczerze, pierwszy raz chyba w swoim życiu czytałam coś tak absolutnie afabularnego, co w założeniu chyba miało być powieścią.

Zacznijmy może od tzw. akcji. 'Akcja' zawiązuje się przez równe 2/3 powieści. Owo zawiązywanie obejmuje: lekkie bredzenie Lestata o świętości (powrócę do tego niżej), powtórki rozrywek z Blackwood Farm, chlipanie Mony, edukację Mony, jakieś tam opisy wspólnych wypraw łowieckich na 'evildoerów', kłótnie Lestata z Moną, nawroty duchów Juliena i Stelli, jakieś egzorcyzmy, śpiewanie piosenek country i podchody z Mayfairami: Rowan i Michaelem. Mamy także zapowiedź czegoś, co miało być chyba romansem między Lestatem a Rowan.

Po tym koszmarze, który każdy (z wyjątkiem nawiedzonych 'ryżowych' masochistów) może sobie darować, przechodzimy do 'akcji' właściwej. Właściwą akcją w tej książce jest przygoda na wyspie taltosów. Ponieważ Blood Canticle jest to kolejny już po Merrick i Blackwood Farm crossover, czyli wymieszanie świata wampirów i czarownic, to wypada choć trochę orientować się w zawiłościach Mayfairowych dziejów i wiedzieć czym (kim?) jest taltos. Cały skrót wydarzeń i opis taltosów mamy powtórzony w opowieści Rowan, więc kto nie czytał Czarownic nic nie straci, a kto czytał może sobie te paręnaście stron 'przeskiknąć'.
Co by jednak recenzja ta miała trochę ładu i składu to trzeba napisać, że Mona Mayfair (obecnie wampir) strasznie chce odnaleźć swoją córkę, Morrigan. Morrigan jest osobnym gatunkiem człowieka zwanym taltosem i swego czasu uciekła z niejakim Ashem, też taltosem, aby radośnie rozmnażać się gdzieś na zagubionej wysepce na Karaibach. Lestat, jako stwórca Mony, postanawia jej pomóc i po wskazówkach, udzielonych mu przez Maharet, on, Mona i Quinn wyjeżdżają na ową wyspę, gdzie okazuje się, że większość taltosowej rodziny została eksterminowana przez handlarzy narkotyków. Wampiry postanawiają się rozprawić z niecną bandą i uwolnić ocalałą trojkę taltosów.
Reszty zdradzać nie będę, ale dodam tylko, że rozwój wydarzeń jest przewidywalny jak szlag! i doprawdy szkoda dla tak mizernej historyjki pisać książkę.

A teraz to, co nas interesuje, czyli treść i sens powieści. Rice zarzekała się, że powieść ta to ostatnie stadium dojrzewania Lestata, który nie chce już być zły i pragnie czynić dobro. Początek faktycznie na to wskazuje, albowiem zaraz na wstępie mamy do czynienia z cudownym monologiem skierowanym do nas (czyli czytelników), w którym Lestat pieje o tym, jak to on chce być świętym (dosłownie!); jak to będzie czynił cuda i jak to zbawi cały świat. Nie wiem jak dla Was, ale dla mnie brzmiało to trochę jak brednie ostro upalonego trawą hippisa. Sama zaś misja zbawienia świata serdecznie mnie ubawiła i powiem, z ręką na sercu, że ów wyklinany, opluwany i demonizowany wstęp jest najzabawniejszą (choć obawiam się, że niezaplanowaną na taką przez autorkę) częścią tej książki, w której główny bohater jest własną karykaturą, a całość wydaje się być szyta grubymi nićmi parodii.

Niestety, po tak obiecującym wstępie, z idei Lestata-świętego nic nie zostaje. Okazuje się, że cała ta kontrowersja to 'pic na wodę, fotomontaż', na który dało się nabrać wielu. Rzeczywiście, później Lestat zachowuje się jak grzeczny chłopiec, żeby nie powiedzieć - słodki idiota; odprawia egzorcyzmy, widuje duchy, pociesza strapionych śmiertelników i w ogóle jest jak 'do rany przyłóż'. Jest w tej powieści kilka zabawnych, przy czym niewysłowienie kiczowatych wątków, jak na przykład wizja ducha Patsy Blackwood (matki Quinna), wysłanej przez Lestata w zaświaty, która ubrana w różowe dżinsy kowbojskie śpiewa Glorię... w chórze aniołków; albo obrazek Lestata w ciepłych kapciach i szlafroku, czytającego Dickensa w sypialni zmarłej cioteczki Queen...

Została jeszcze miłość Lestata do Rowan. Też wydaje mi się, że jest to 'wiele hałasu o nic', bo wątek ten zaczyna się i urywa, bez wyraźnego rozwiązania; wszystko zostaje zawieszone. Oczywiście przyczyny lestatowej miłości są, jak zawsze w jego przypadku, bardzo enigmatyczne i trzeba się porządnie nagłowić nad tym, co takiego jest w tych postaciach, że taki Lestat tak je uwielbia.

Skoro już przy postaciach jesteśmy to czas rzec coś o bohaterach. Tu jest po prostu makabrycznie. Zero głębi, zero charakteru, zero kolorytu. Sam Lestat jest koszmarni głupi, wręcz nie do poznania. Reszta towarzystwa to albo papierowe kukiełki, albo kompletni idioci. W zasadzie nie ma się tu nad czym rozwodzić. Powiem tylko tyle, że pogodziłam się już chyba z tym , że Rice ostatnio kompletnie nie umie napisać sensownej, wiarygodnej i fascynującej postaci, a Lestat przestał przypominać siebie gdzieś tak od Memnocha Diabła. Wam radzę zrobić to samo, jeżeli nie chcecie się zdenerwować podczas czytania.

Kolejny zgrzyt, i to poważny bardzo, to język książki. Język, jak na Anne Rice, chyba ...eksperymentalny. Jest to jakby połączenie typowo kwiecistego (aż za kwiecistego, przesadnego, kiczowatego) stylu typowego dla Rice - która czasem pisze z wdziękiem i polotem autorek Harlequinów - z jakąś dziwaczną, slangową nowomową, która się przejawia głównie w składni...a raczej w braku składni. Konstrukcja zdań przypomina mi trochę didaskalia, a trochę film Rejs i niezapomniane widoki ze statku: 'Koń... Krowa, kura, kaczka...Kura, kaczka, drób...'. Żeby nie być gołosłowną pozwólcie, że zacytuję przykład takiego prostackiego bełkotu: 'All right, okay, yeah, forget about it, so what, stop the hand wringing, sure sure, knock it off, cool it, shove it'. Taki język to doprawdy niepoważne traktowanie czytelnika.
Podobnie jak z wątkami, rzecz ma się z dialogami, które zaczynają się i dryfują gdzieś, nie prowadząc do niczego. Postacie mówią coś, żeby tylko mówić, zaś sensu i treści w tym ze świecą szukać.

Póki co, to muszę powiedzieć z bólem serca, że to jest najgorsza książka jaką w ogóle chyba czytałam, a przynamniej na razie nie mogę sobie przypomnieć czegoś, co dorównywałoby Blood Canticle miernotą. Nie jest to tylko najgorsza książka Anne; to coś, co w ogóle nie zasługuje na miano powieści. Przede wszystkim jest to napisane bez pomysłu, bez planu. Autorka nie panuje kompletnie nad tekstem: rozpoczyna wątki, których nie potrafi pociągnąć ani zakończyć, a proporcje są kompletnie zachwiane. Całość wydaje się rozlatywać na oczach czytelnika i ogólnie 'nie klei się'. Blood Canticle, według mnie, to nie jest literatura, to doskonały przykład grafomanii.

Rice zdarzyło się napisać książki miałkie i nijakie, książki banalne, krótkie nieobowiązujące przygodówki, które jednak miały 'ręce i nogi'. Bardzo też przeze mnie krytykowana Blackwood Farm miała przynajmniej jakiś sensowny punkt zaczepienia, a cała historia, choć niemiłosiernie oblana wodą, miała właściwe proporcje i ślimacze, bo ślimacze, ale równe tempo narracji.

Ta recenzja chyba nie powinna tak wyglądać. Chyba ktoś, kto prowadzi stronę o pisarce powinien choć trochę być pobłażliwy, prawda? Co z tego jednak, skoro ja nie znalazłam w Blood Canticle nic, kompletnie nic, czego mogłabym się uczepić, żeby mieć o tej nieszczęsnej książce trochę bardziej przychylną opinię. Parodystyczny wstęp to zdecydowanie z mało, żeby zrównoważyć koszmarne błędy i brak pomysłów. Zastanawia mnie jak autorka świetnego Wywiadu z wampirem mogła wypuścić coś tak bzdetnego i jakim cudem ktoś to wydał.
W dzisiejszym świecie wszystko jest na sprzedaż, a sama Rice, pisząc kwiecistą ripostę, w której broniła swojego ostatniego dzieła przed zjadliwą krytyką niezadowolonych czytelników, udowodniła zarazem, że kompletnie zatraciła poczucie dystansu i obiektywizmu i, że twórca, którego dzieło nie broni się samo jest praktycznie przegrany.

Naprawdę chciałabym, żeby ostatnia Kronika była inną książką i żebym ja mogła napisać inną recenzję.