Dead Star

Blood Canticle - recenzja


Recenzja wydania angielskiego.

Może to dziwnie zabrzmi, ale w czasie czytania miałem wrażenie, jakby książka nie została napisana przez Rice. Język bylejaki; zgubiła się gdzieś ta 'złota głębia', zauważalna bardziej lub mniej w reszcie pozycji. Gęstość opisu, która była jedną z najbardziej chyba charakterystycznych cech jej prozy, jest żadna, albo nie ma jej w ogóle. Wszystko jest rozrzedzone i suche. To jak styl internetowy: opisać, porzucić i przejść dalej. Do tej internetowości można dorzucić rażące wstawki ala: 'aaaaahhhhh', powtarzanie w kolko do znudzenia tytułów: 'little brother', 'little boss' czy wplatanie żenującego slangu 'yo', 'dude'. To nie-do-znie-sie-nia.

Co do dialogów. Sorry, ale zgrzytają i są do tego telenowelowe. Są one bezcelowe, większość z nich absolutnie do niczego nie prowadzi. Rozpoczynają się i kończą. Wszystko wygląda jakby na zupełnie nie przemyślane. Anka usiadła i napisała - bez zastanowienia co i jak. Czasami już sam się gubiłem i pytałem sam siebie, co ja czytam... książkę czy jakiś scenariusz filmowy na siłę przerobiony na prozę przez niewprawnego pisarza. Wszystko wygląda jak zarys, wersja bezwzględnie okrojona, która mogłaby być szkicem do napisania właściwego tekstu. Nie mam zielonego pojęcia, jak wydawca zgodził się w ogóle na wydanie takiego czegoś.

Lestat - wreszcie jako narrator i główny bohater. Ale czy na pewno Lestat=Lestat? Dla mnie to już nie ta sama postać. To lalka, manekin, kukiełka, którą autorka wykorzystała do spełniania swoich 'chciejstw'. A chciejstwa te to po prostu rajsowy światopogląd - katolicki. Jak się to objawia? łatwo to zauważyć: Anne Rice przemawia przez Lestata. Lestat przestaje być sobą, jakby w myśl Rimbauda 'ja to ktoś inny'. O tym możemy przekonać się czytając pierwsze rozdziały książki, kiedy to wyjawia przed nami, że chce być świętym oraz wykłada nam swój plan naprawy świata. No cudo i majstersztyk, choćby prosto z działu 'twórczość' jakieś ostrej gazetki katolickiej. Ta cała świętość zatruwa książkę. Zostawmy ją jednak.

Ale co dalej z tym Lesiem? Stal się bezczelnym narcyzem, który kiedy tylko można przypomina wszystkim o swojej wyjątkowości. Starego charakteru ciutek jeszcze zostało; świadczy o tym autoironia, która zamiast denerwować to mnie właściwie bawiła bo zabijała tę sztuczną pompatyczność narzucaną przez rzekomą świętość. Właściwie w trakcie samej fabuły Lestata nie da się zbytnio poznać, bo gra on jakąś sztuczną, całkowicie nie swoją rolę. Prowadzi żałosne kłótnie z Moną, rozkazuje, poucza, oświadcza i koi bóle, które zamiast wyjść naturalnie, każą czytelnikowi ironicznie się uśmiechnąć i zastanowić nad tym, czy autor jest poważny w ogóle.

Co mnie jednak nie zawiodło, to sama końcówka. Widać, że jest inna, konkretniejsza, po prostu lepsza. To chyba sprawa tego, że Lestata najlepiej się czyta gdy rozmawia z samym sobą. I mimo iż przemyciła się ta świętość w końcówce, to była ona już z jakąś 'klasą' pokazana, a nie namaszczona olejami świętymi i stygmatami na każdej części ciała.

Rzeczy, które zgrzytają, można by wymieniać dużo. Mnie się nie chce, albo nawet właściwie nie mam na to ochoty. Choć śpiewanie Glorii i innych piosenek wspólnie na Blackwood Farm nie mieści się na mojej pięciolinii. Do tego ta 'zdzirowatość' Mony... Cale szczęście Rowan nie 'spierdołowaciała' co nie znaczy, że nie ma momentów, gdzie chciałbym dać jej po łbie.

Podsumowując: nie będzie obiektywnej oceny tej książki. Jak pisałem, z każdej Kroniki wyciągnę jakiś mały motywik, małe zdanie, które da mi do zrozumienia, że jednak było warto przebrnąć przez knigę dla tej jednej rzeczy.