Ereszkigal

Feast of All Saints - Zwierciadło na gościńcu

Recenzja wydania angielskiego

Przychodzi mi recenzować jedną z najmniej znanych powieści Anne Rice, historię spisaną w 1979 roku, czyli nie tak od razu, ale tuż po Wywiadzie z wampirem. Nie licząc wątpliwej jakości erotyków i Krzyku w niebiosa, jest to jedna z nielicznych powieści tej autorki nie zawierająca w sobie ani grama fantastyki.

Feast of All Saints* to powieść obyczajowa, rozgrywająca się na szeroko rozumianym historycznym tle. Jej bohaterami są reprezentanci grupy społecznej, zamieszkującej XIX - wieczny Nowy Orlean, w czasach poprzedzających Wojnę Secesyjną: Wolni Kolorowi Ludzie (Les Gens De Couleur Libres). Kim w zasadzie byli? Na ogół tym terminem określa się wszystkich afroamerykańskich wyzwoleńców, potomków białych panów i ich czarnych niewolników, a także potomków białych i kolorowych wyzwoleńców. Innym terminem, z jakim się spotykamy jest określenie: Kolorowi Kreole (dla uściślenia: słowo 'Kreol' nie oznacza tylko, jak się powszechnie mniema, mieszańca, ale też potomka francuskich, portugalskich lub hiszpańskich kolonistów, urodzonego już w Nowym Świecie).
Wielki exodus kreolski nastąpił w latach 1790-1804, kiedy to na wyspie San Domingo (obecnie Haiti) wybuchło powstanie niewolników, zakończone krwawą łaźnią dla białych właścicieli ziemskich. Ocaleli z pogromu mieszańcy wyemigrowali na kontynent, głównie do Luizjany, zasiedlając także Nowy Orlean.

Szybko stali się częścią tego zadziwiającego amerykańskiego amalgamatu ras i kultur, często piastując dobrze płatne i szanowane zawody rzemieślników, artystów, zakładając własne firmy, a nawet stając się (o ironio) właścicielami ziemskimi. Choć ich prawa obywatelskie w żaden sposób nie dorównywały białym (zakaz głosowania, nierówne prawa przed sądem etc.), mogli kształcić się, prowadzić interesy, nabywać dobra i je dziedziczyć.
Specyficzną rolę w tej społeczności odgrywały kobiety, będące utrzymankami bogatych białych mężczyzn, żyjąc i funkcjonując w tzw. systemie 'placage'. Wykluczał on oczywiście małżeństwo, ale zapewniał 'kolorowej' rodzinie plantatora utrzymanie, nierzadko dobrobyt i wykształcenie dla potomstwa. Sytuacja komplikowała się, gdy 'dobroczyńca' umierał, wtedy bowiem rodziny zostawały bez środków do życia (o ile nie zadbano o to za życia mężczyzny i nie uregulowano sytuacji prawnie) i aby się utrzymać aranżowano kolejny związek z bogatym protektorem. Kreole funkcjonowali także nierzadko poza tym systemem, żeniąc się między sobą, nie będąc jednocześnie zdanymi na łaskę i niełaskę białych.

Anne Rice przedstawia w swojej powieści dwie takie rodziny. Marcel Ste. Marie, główny bohater książki, jest synem kolorowej kobiety i bogatego plantatora, z kolei jego przyjaciel, Richard Lermontant, to syn typowo mieszczańskiego, kreolskiego małżeństwa. Przyszywana 'ciotka' Marcela jest właścicielką plantacji, nauczyciel, wykształconym w Paryżu intelektualistą i wagabundą, poznany w dzieciństwie Jean-Jacques - znanym i cenionym cieślą, wyzwolonym niewolnikiem z San Domingo, a znajoma rodziny właścicielką... domu publicznego. Mamy także słynne piękności, na kreolskich balach wyszukujące sobie potencjalnych protektorów, niewolników, królowe voodoo...
Anne Rice starała się naprawdę odmalować świat XIX - wiecznych Kreoli z iście malarską finezją, różnorodnością i bogactwem, kreując ich otoczenie na podobieństwo prozy Karola Dickensa. No właśnie, problem tylko w tym, że Rice Dickensem nie jest.

Tematyka powieści, choć niewątpliwie ciekawa, dla wielu Europejczyków zupełnie nowa i egzotyczna, nie zastąpi nam jednak lekkiego pióra i ciekawej fabuły. Losy Marcela, jego rodziny i przyjaciół, to w znacznej mierze sprawy zwykłe i codzienne: kłopoty z wyborem edukacji, marzenia i fascynacje młodocianego idealisty, pierwsze dylematy sercowe...

Dramatyczniej zaczyna się robić dopiero w drugiej połowie powieści, kiedy losy naszych bohaterów porządnie się komplikują i dochodzi nawet do kilku tragedii. Zakończenie jednak rozczarowuje, pozostawiając głównego bohatera i tym samym czytelnika na kompletnym rozdrożu. Żeby jednak do tego etapu dobrnąć potrzeba dużo cierpliwości i samozaparcia, ale o tym za chwilę.

Od razu sprostuję też pewne opinie, z jakimi się spotkałam.
Nie jest to książka z gruntu zła czy źle napisana. Prezentuje ona ten okres w twórczości Anne Rice, który wyróżniał się jeszcze jako takim stylem, ładnym językiem i dbałością o detaliczne opisy.
Pisarka czerpie pełnymi garściami z tradycji Dickensowskiej, co wyraża się głównie w szczegółowym wprowadzeniu w świat przedstawiony, dokładnym zarysowaniu środowiska, w jakim egzystują Marcel i jego pobratymcy, i które to środowisko ma na nich przemożny wpływ (opisy miasta włączone do menu).
Także konstrukcja samego głównego bohatera zbliża nas do twórczości Anglika, tylko że tu mamy do czynienia z taką małą odwrotnością: chłopiec ze 'świetlaną' przyszłością, przeżywa kryzys tożsamości, a potem cały ten jego świat iluzorycznych marzeń wali się w gruzy.

Na pewno nie można się przyczepić do opisów miasta: znów 'Ryża' udowadnia, że jak ona opisze Nowy Orlean, to czujemy się, jakbyśmy tam już kiedyś byli. Chociaż, po iluś tam książkach tej autorki, można mieć naprawdę dość opisów kropel deszczu spływających po liściach bananowców, woniejącej werbeny i kwitnących magnolii. Ale cóż, Rice 'kwiecista' jest, wiedzą to wszyscy, i cholernie się powtarza.

Książka ta podejmuje ciekawe zagadnienie egzystencji społeczności Wolnych Kolorowych Ludzi, a całym 'clue' przewodnim jest, typowe dla pisarstwa Anne, rozdarcie - czyli życie na krawędzi dwóch światów. Kreole wyzwoleni są bowiem jakby trzecią grupą społeczną obok białych i niewolników. Z jednej strony są dumni, pielęgnują swoją historię, z drugiej strony pozbawieni są pełni praw obywatelskich i w porównaniu do białych traktowani jak ludzie drugiej kategorii. Otacza ich skonwencjonalizowany świat, w którym ich los jest niejako z góry ustalony. Kobiety wolnego koloru kończą najczęściej jako utrzymanki bogatych plantatorów. Mężczyźni mogą się kształcić, o ile ich biali ojcowie zapewnią im byt, najlepiej za granicą, ale nie zawsze tak jest i stąd los męskich potomków Wolnego Koloru jest bardzo niepewny. 'Kim jestem i gdzie przynależę, jak sam mogę kształtować swój świat i swoje życie, jak uciec od konwenansów, stereotypów i nie pozwolić by inni decydowali za mnie' - o tym w zasadzie jest ta książka.

Tak więc nie sama treść czy idea powieści sprawia, że ciężko się ją czyta i na pewno nie wywoła ona u czytelnika takich doznań jak choćby lektura 'Wampirzych Kronik'. W Feast of All Saints zawodzi niestety warsztat.

Rice popełniła zasadniczy błąd w konstruowaniu fabuły tej książki. Otóż pierwsza połowa jest tak potwornie nudna i nic ciekawego się w niej nie dzieje, że ciężko przebić się dalej. Mamy tu do czynienia z typową 'brazyliadą' typu: wzdychanie do siebie, zakochiwanie się, balowanie, strojenie, nauki Marcela (głównego bohatera), włóczenie się po mieście, pijatyki i filozoficzne rozmowy itd. itp. W drugiej połowie nareszcie zaczyna się coś dziać (o ile ktoś heroicznie do drugiej połowy dobije). Sprawy zaczynają się komplikować, mroczne tajemnice rodzinne wyłażą na wierzch, powodując tragedie, a idealistyczny, utkany z marzeń o dalekim i pięknym Paryżu, świat naszego Marcela - niebieskiej ptaszyny, sypie się w gruzy.

O tym się w końcu jako tako czyta, bo przecież wszyscy wiedzą, że najciekawiej się robi, gdy rzucimy bohaterom trochę kłód pod nogi. Powstaje zatem pytanie: dlaczego tak późno? W końcówce wydarzenia rozpędzają się, dochodzi do zdrad, gwałtów i zgonów, zaś kończy się to wszystko trochę nijako, z bohaterem u progu nowego, dorosłego życia.

Co można powiedzieć o postaciach? Znów jak to u Anne: wszyscy są młodzi, piękni i nieszczęśliwi. Za młodzi, za piękni i zasłużenie nieszczęśliwi bo jeszcze by tego brakowało, gdyby sielanka przepełniała strony tej powieści 'od A do Z'.

W zasadzie jest to więc obyczajówka, z dużymi perspektywami na bycie poważną sagą rodzinną. Takie wielopokoleniowe, rozgałęzione rodziny, z własną historią, krwawą przeszłością, duchami, kazirodczymi związkami i innymi pikantnymi tajemnicami, to w ogóle znak firmowy Rice.

Może jednak problem z Feast... tkwi w tym, że jest to powieść pozbawiona fantastyki, dlatego tak ciężko jej się jest rozkręcić i zaciekawić czytelnika. Od początku brakuje tu tajemnicy i tego czegoś, co wzmaga naszą ciekawość, i sprawia, że chcemy czytać dalej by dowiedzieć się, co się stanie. Dlatego przez ponad 250 stron ta książka to droga przez mękę, którą ledwo przebrnęłam i gotowa byłam jej wystawić jak najgorszą opinię.
Dużo zwrotów akcji w drugiej połowie i kulminacja wydarzeń dramatycznych trochę poprawiły jej ocenę w moich oczach. Poza tym wciąż jest to powieść napisana językiem bogatym i na poziomie, czego o ostatnich dziwotworach pani Rice powiedzieć nie można. Dominują głównie opisy, rozbudowane czasami do nieprzyzwoitości, co też spowalnia fabułę.
Ale za to jakieś drugie dno jest. A wiecie chyba dobrze, że niczego Eri tak nie lubi, jak książek pozbawionych sensu.

No i tak w skrócie, i w ogóle, to nie jest jakaś porywająca historia, to nie jest ciekawa opowieść. Ot, 'zwierciadło na gościńcu' kolorowej społeczność wyzwolonych mieszkańców Nowego Orleanu w XIX wieku. Książka, która niewiele by straciła, gdyby skrócić ją conajmniej o połowę.


* Tytuł powieści oznacza ni mniej ni więcej tylko Dzień Wszystkich Świętych, obchodzony w Kościele Katolickim 1 listopada. Polscy tłumacze, opartego na powieści serialu, przetłumaczyli go jako 'Biesiadę Wszystkich Świętych', co jest tłumaczeniem o tyle dosłownym, co w języku naszym koślawym. Co by więc uniknąć nieporozumień, w oczekiwaniu na oficjalny polski przekład książki, zostańmy przy tytule oryginalnym.




data publikacji: 15.08.2009. Wszystkie prawa zastrzeżone.