Skrzypce: cytatytłum. Małgorzata Kicana Jakże łatwo jest życzyć sobie śmierci, kiedy nic nie dolega! Jakże łatwo jest zakochać się w śmierci; ja kochałam ją całe życie i widziałam, jak jej najwierniejsi czciciele załamują się na koniec i błagają o życie, jakby te wszystkie czarne welony, lilie, zapach świec i wspaniałe obietnice grobu nic nie znaczyły.
Wiedziałam. Ale zawsze marzyłam o tym by nie żyć. To był sposób na dalsze życie.
Ktoś tam grał na skrzypcach. Słyszałam go wyraźnie. Słyszałam, jak ten głos wzbija się łagodnie nad hałas Avenue, zdesperowany i pełen bólu, jak wiedziony przez Czajkowskiego. Słyszałam mistrzowski tumult nut tak szybki i zręczny, że prawie magiczny(...) Kołysał się niczym szaleniec, samotny na rogu, skąpany w czerwonej poświacie dobiegającej z kwiaciarni, w przytłumionym świetle skręconej latarni ulicznej, w cieniu rzucanym na chodnik przez splątane gałęzie magnolii. Grał. Grał o miłości, bólu i stracie, grał i grał o wszystkich tych rzeczach, w które najbardziej w świecie chciałam uwierzyć.
przekleństwem pamięci jest to, że wszystko w niej wiecznie obecne. To była jakaś celtycka melodia, w gamie minorowej, głęboka, pulsująca, przepełniona cierpliwą rozpaczą i pozbawionym ambicji pragnieniem - brzmiały w niej irlandzkie skrzypki, chropowata harmonia niższych strun szarpanych - rozedrganych razem w błaganiu, które brzmiało bardziej ludzko, niż jakikolwiek dźwięk wydawany przez dziecko, mężczyznę czy kobietę. A jednak on gra nadal; on, o jedwabistych włosach i jedwabistych skrzypcach, rozwija w powietrzu złotą wstążkę, tak delikatną, że zamieni się w lekką mgłę, kiedy tylko zostanie usłyszana, poznana i pokochana, i pobłogosławi cały świat drobniutkimi opiłkami lśniącej chwały(...) Muzyka się nie śmieje. Muzyka musi podążać za swych ochrypłym, idealnie podniesionym, porywającym rytmem, zupełnie jakby miała omotać grupkę wiejskich tancerzy. Możliwe, że istnieje coś lepszego niż pozbawienie cię zmysłów, zakładając oczywiście, że byłbym skłonny do tego doprowadzić... Widzę, że czujesz się lepsza pod tym względem. Ty, która trzymałaś za rękę tłum umierających (...) Bałaś się wizji! Wizji takich jak ja! Zdumiewasz mnie.
W sercu jesteś małą dziewczynką (...) I jesteś złośliwa i okrutna, jak tylko potrafią być takie małe dziewczynki. Tyle że jesteś jeszcze zgorzkniała, potrzebujesz mnie, lecz jednocześnie wypierasz się tego. Zdawało mi się, że to ty rozkoszujesz się tymi oskarżeniami. Zdawało mi się, że tak się obwiniasz, tak się w tym pławisz, tak łączysz strach, żal, chłód i lenistwo, że nigdy, przenigdy nie jesteś samotna. Zawsze trzymasz się za ręce z którymś z ukochanych zmarłych, śpiewasz sobie w myślach poemat pojednania, trzymasz ich dookoła siebie, karmisz wspomnienia o nich, żeby nie pamiętać prawdy: nigdy nie będziesz w stanie stworzyć muzyki, którą tak kochasz. Uczucie, które wyrywa się z twojej duszy, nigdy nie znajdzie spełnienia.
Spuścił smyczek i od razu przeszedł do bogatych, ciemnych niższych akordów, do skali minorowej, sugerującej straszne rzeczy, które miał nadejść. Tony były tak wyrafinowane i kontrolowane, dźwięk tak idealny, rytm tak spontaniczny, że nie myślałam o niczym, absolutnie o niczym innym.
Nie było potrzeby płakać ani wstrzymywać łez. Istniało tylko bogactwo jego płynącej pieśni.
Bezlitośnie wywołałeś obrazy, które dla ciebie nie mają żadnego znaczenia. Wyrwałeś mi serce z zimną krwią pospolitego, nonszalanckiego kryminalisty. Zależało ci tylko na tym, żebym cierpiała. Nic nie wiesz o cierpieniu, a jednak potrzebujesz go. To nie tylko gra dla dwojga, ale wręcz duet. To muzyka na dwa instrumenty.
Mój Boże, ależ ty masz język, nawet jeśli jesteś kompletną ignorantką w muzyce. Zawsze taka byłaś, ale lubisz pływać w głębokich wodach talentu innych. Tarzasz się po podłodze z Małym Geniuszem, z Mistrzem i szalonym Rosjaninem, Czajkowskim. A jak karmisz się śmiercią! Tak, pewnie, że tak, wiesz, że to prawda. Potrzebowałaś wszystkich tych śmierci, nieprawdaż?
Głupota nie przystoi stworzeniu, które nie ma śmiertelności za wytłumaczenie. w oddali zobaczyłam... wielki tłum postaci, z których każda trzymała w ręku świeczkę, postaci odzianych w płaszcze, z wysokimi czarnymi cylindrami na głowach, w długich sukniach o szerokich spódnicach, które łagodnie omiatały ziemię, obleczone zaś w ciemne rękawiczki palce ochraniały drżące płomyki. Tu i ówdzie światełka zbijały się w gromadę i oświetlały całe zgromadzenie uprzejmych i gorliwych twarzy. Muzyka to cichła, to wybuchała z mocą, zalewając tłum, szarżując (...) My dwoje, duch i podróżniczka - kochanka, dręczycielka, złodziejka, kim bym nie była - byliśmy niewidzialnymi obserwatorami, nie posiadaliśmy tu swojego miejsca. Opierałam się plecami o jego pierś, skrzypce zaś trzymałam przyciśnięte do siebie, a on obejmował mnie mocno. Czułam jego usta na karku. Miałam wrażenie, że słowa rozpełzają się po mojej skórze. Zakapturzona postać w pelerynie weszła na ostatnie dwa stopnie podium. Zmęczonymi, zeszklonymi ciemnymi oczyma wpatrywał się w martwego ojca. A potem wciągnął spod peleryny rękę zawiniętą bandażem tak, że nie miała kciuka , i usiłował zabrać skrzypce i smyczek, przytulić je do piersi, szybko dociskając drugą, niezdarną ręką. Dopiero teraz, ze znacznie większą jasnością, dostrzegł kręcących się w pobliżu zmarłych. Zobaczył tych, którzy mogli być tylko duchami, tak zdruzgotane i fragmentaryczne były ich ludzkie kształty, i wpatrywał się w nich z taki przerażeniem, jak mógłby to robić śmiertelnik. Zaczął grać. Przymknął oczy i poddał się swemu przerażeniu, które wyraził szalonym tańcem, jaki doczekałby się aplauzu samego Paganiniego, lamentem, protestem , trenem, po czym powoli otworzył oczy - podczas gdy smyczek poruszał się, a muzyka drżała w nas - i zdał sobie sprawę, że nikt, ani jedna osoba na tym placu nie słyszy go ani nie widzi. Wyciągnęła nagie ramiona i objęła nimi ducha, jak gdyby był czymś cielesnym, męskim i namiętnym, jak gdyby czuła jego ciepło na swej wypielęgnowanej skórze. Nagle zaczął zlizywać jej łzy swym eterycznym językiem i ten widok był dla mnie tak koszmarny, że wszystko pociemniało mi przed oczyma. Muzyka nie była dla ciebie dobrocią , ty kłamczucho. Muzyka była użalaniem się nad sobą. Muzyka dotrzymywała zmarłym kazirodczego towarzystwa. Uniosłam skrzypce. Przycisnęłam je do brody i zaczęłam grać. To nie czary, to coś wolnego, nieoswojonego i niebezpiecznego jak nocne ptaki, które o zachodzie słońca wylatują spod mostu ogromnym stadem. A ty, Stefanie, byłeś moim nauczycielem.
Co to było, ta orgia dźwięków, ten strumień, który stał się tak naturalny, że nie miałam co do niego żadnych wątpliwości? Ten trans, do którego mogłam się wślizgnąć, znajdując odpowiednie nuty i uwalniając je pewnymi pociągnięciami woli za pomocą tańczących i chętnych palców? I przyznanie w najbardziej sekretnym zakątku mojej duszy, że w środku mnie znajdują się rozsypane koraliki różańca życia, drzazgi śmierci, poczucia winy, złości i gniewu. Co noc kładłam się spać wśród odłamków szkła, budziłam się z poranionymi dłońmi, a te miesiące tworzenia muzyki były wyśnioną chwilą wytchnienia, której żaden człowiek nie mógł oczekiwać od niebios, po której nie mógł się spodziewać, że będzie trwać.
Uniosłam smyczek. Moje palce zatańczyły gwałtownie po strunach, smyczek zaszalał...i to była piosenka pełna szczęścia, wesoła i wolna, radosna piosenka, która pędziła - jasna i wyraźna, wyrywała się ze skrzypiec, tak ładna, głośna i nowa dla moich suszu, wydobywająca się z tego zmienionego drewna, że nieomal sama zaczęłam tańczyć.
|